Hejka ma ktoś może rozprawkę na temat postaw i zachowań w książce quo vadis? Na już? Temat rozprawki: Każdy człowiek zmaga się z losem. Napisz rozprawkę, w której rozważysz, jaki; Napiszę rozprawkę na temat: Czy warto mieszkać i pracować na obczyźnie napisz rozprawkę na ten temat. ma być według punktów w
Wszyscy wmawiają ci, że powinnaś poszukać pracy poza granicami kraju? My znamy powody, dla których lepiej zostać na miejscu. Grubo ponad milion Polaków wyjechało w kryzysie za granicę – wynika z danych Narodowego Spisu Powszechnego i Głównego Urzędu Statystycznego. To najliczniejsza masowa emigracja Polaków z kraju nad Wisłą od lat 50. Potocznie mówimy, że nasi rodacy za granicę wyjeżdżają „za chlebem” – czyli po prostu za (lepszą) pracą i statusem życiowym. To przede wszystkim efekt dużego bezrobocia na polskim rynku pracy i braku perspektyw szczególnie dla młodych ludzi. W najgorszej sytuacji są absolwenci wyższych uczelni do 25. roku życiu, dla których pracy praktycznie nie ma. Zanim jednak postanowisz poszukać szczęścia za granicą, wykorzystaj swój czas na miejscu. Oto powody, dla których warto zostać w kraju. Wyjazd za granicę to życiowa rewolucja Dobrze się zastanów, czy jesteś na nią gotowa. To nie wycieczka, tylko przeprowadzka na stałe do innego kraju – musisz zatem wykazać się szczególną odwagą, zwłaszcza jeśli jedziesz tam sama. Nawiążesz nowe znajomości, ale najlepszych przyjaciół zostawisz w Polsce. Poza tym w kryzysowej sytuacji (związanej np. ze zdrowiem) będziesz musiała radzić sobie w obcych warunkach. Wyjazd za granicę nie jest zatem dobrym pomysłem w przypadku osób, które są silnie związane z domem rodzinnym i przyjaciółmi, nie mówią biegle w obcym języku, nie są odpornie na sytuacje kryzysowe i boją się zmian. Są osoby, które nawet po wielu latach spędzonych na obczyźnie wracają, bo nie mogą sobie poradzić z rozłąką. Czy naprawdę jest ci to potrzebne? Gdy wrócisz, będziesz musiała zaczynać od zera To jeden z najistotniejszych argumentów. Fakt – jedziesz tam do pracy, zdobędziesz zatem doświadczenie zawodowe i zarobisz konkretne pieniądze. Może nawet uda ci się coś odłożyć. Ale gdy po roku czy dwóch wrócisz do kraju, na polskim rynku pracy zaczniesz od zera. Szczególnie jeśli za granicą chwytałaś się byle jakich zajęć, niezwiązanych z twoim wykształceniem czy umiejętnościami. Nie daj sobie wmówić, że zagraniczny pracodawca wpisany do CV rzuci polskiego pracodawcę na kolana. Rekruterzy często do takiego doświadczenia podchodzą z dystansem. Lepiej zatem zacząć od zera w Polsce i małymi krokami piąć się po drabinie kariery. O tym, jak poradzić sobie po powrocie z emigracji, przeczytasz w osobnym artykule. Wasz związek raczej nie przetrwa Pod warunkiem, że wyjazd za granicę rozważasz będąc w związku partnerskim z mężczyzną, który nie opuści kraju razem z tobą. Możecie sobie obiecać, że będziecie się wzajemnie odwiedzać, dzwonić do siebie i pisać. Ale to nie to samo co kontakt twarzą w twarz. Tutaj piszemy więcej o związkach na odległość. Jeśli wyjeżdżasz na długo, trudno liczyć, że wasz związek przetrwa. Statystyki są nieubłagane. Z szacunków demografów wynika, że emigracja rozbija polskie małżeństwa – wkrótce może się rozpaść co trzecia emigracyjna rodzina. Już teraz w rozłące żyje blisko pół miliona polskich małżeństw. Jeśli zatem rozpadają się zalegalizowane związki, to jaki los czeka te niescementowane? Jeśli nie znasz języka, nie zrobisz kariery „Mój kuzyn wyjechał za granicę, znalazł dobrą pracę, zaraz zaczyna studia. Ale słyszałam od niego, że życia tam nie mają ludzie nieznający języka, są tzw. robolami” – opowiada jedna z internautek. A kolejna dodaje: „Rodzice mojej przyjaciółki przenieśli się całą rodziną za granicę, by coś znaleźć. Do teraz żyją w otoczeniu Polonii, nie znając angielskiego i dorabiając na tym, co się trafi”. Wniosek? Nie łudź się, że bez języka będziesz się liczyć w obcym kraju i zrobisz karierę. W takim przypadku naprawdę lepiej zostać w Polsce i zdobywać konkretne doświadczenie zawodowe, nawet zaczynając od praktyki, stażu czy pracy za grosze. Brak życia osobistego Ten argument również powinnaś rozważyć – wielu emigrantów twierdzi, że odkąd wyjechali do innego kraju, ich życie zaczęło kręcić się praktycznie wyłącznie wokół pracy, z przerwą na zakupy. „Fakt, że emigranci często nie mają życia osobistego tylko praca, dom, praca…” – twierdzi 22-letnia Asia. Podporządkowanie życia sprawom zawodowym to rozwiązanie na krótką metę – prędzej czy później zdasz sobie sprawę, że czas ucieka ci przez palce, a z zagranicznego wyjazdu nie masz praktycznie niczego prócz pieniędzy. A będzie ci jeszcze trudniej, jeżeli przeprowadzisz się do obcego kraju sama, bez bliskich i znajomych. Nie jesteś „u siebie” Po prostu. Polskę albo przynajmniej swoje miasto znasz jak własną kieszeń. Ze wszystkimi się dogadasz i nie ma mowy o barierze językowej. Możesz brać udział w głosowaniach, masz wpływ na otaczającą cię rzeczywistość. A za granicą? Żebyś poczuła się tam jak u siebie, muszą minąć lata. Poza tym o obywatelstwo również nie jest łatwo. Dla osób, które lubią czuć się dobrze w swoim otoczeniu i nie przepadają za zmianami, zagraniczny wyjazd będzie rewolucją, z którą mogą sobie nie poradzić. Pamiętaj, że Polska, jaka by nie była, to twój rodzinny kraj, w którym się urodziłaś i wychowałaś. Warto z tego rezygnować? W Polsce też możesz wiele osiągnąć Wyjeżdżamy za granicę za pieniędzmi. Bo albo na miejscu nie mamy pracy, albo wolimy w innym kraju za to samo zajęcie zarobić co najmniej trzy razy więcej. Tylko że często zapominamy, że w Polsce również można sporo osiągnąć! Nieprawda, że pracy nie ma i że młodzi ludzie skazani są na wegetację oraz „umowy śmieciowe”. Dla najlepszych, czyli ambitnych i pracowitych, praca zawsze będzie. Musisz tylko wykazać się dużą determinacją i dążyć do wytyczonego przez siebie celu, ale opłaci się. Ważne, abyś cały czas się rozwijała i nie marnowała okazji, które mogą zaprocentować w przyszłości. W Polsce naprawdę można osiągnąć sukces. EPN Zobacz także: Praca zdalna. Opłaca się? Można zarabiać, nie wychodząc z domu. Dziwne pytania na kwalifikacyjnej Sprawdź, o co mogą cię zapytać w czasie interview. Ta strona używa plików cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie. Więcej szczegółów w naszej Polityce Cookies. Nie pokazuj więcej tego powiadomienia
W najnowszym wydaniu opracowania pn. Krakowskie Obserwatorium Rynku Pracy zawarto szczegółowe informacje związane z obecną sytuacją na lokalnym rynku pracy. Ważnym punktem publikacji jest
Czy można wyemigrować bez znajomości języków? Jaki język przyda się w Norwegii, a jaki w Egipcie? I czy wszędzie dogadamy się po angielsku? Polki opowiadają o swoich emigracyjnych przeprawach językowych i zdradzają, jak to wygląda w poszczególnych krajach! Do you speak English? Brak znajomości języka lokalnego często zniechęca do wyjazdów w nietypowe, egzotyczne miejsca – zwłaszcza jeśli ma to być przeprowadzka na dłużej. Tymczasem globalizacja robi swoje i chyba nikogo już nie dziwi, że angielski otwiera wiele drzwi na całym świecie. “W Malezji można mieszkać latami i nie używać w ogóle bahasa Melayu, języka urzędowego” – opowiada Jadźka Matelska ( “W praktyce kraj ten (a zwłaszcza stolica Kuala Lumpur) funkcjonuje w dużej mierze w języku angielskim. Oczywiście pewne malezyjskie słówka, głównie związane z jedzeniem, człowiek wyłapuje siłą rzeczy. Ale po angielsku swobodnie porozmawia zarówno z kolegami w biurze jak i z panem sprzedającym smażony ryż na ulicy. Ba, nawet niektórzy rodowici Malezyjczycy, zwłaszcza ci mający chińskie korzenie, po malezyjsku zaledwie dukają.” Podobne doświadczenia miała Ania Maślanka: “Gdy zamieszkałam w Norwegii, nie znałam języka zupełnie. W pracy wszyscy używaliśmy angielskiego. Na naukę zdecydowałam się po czterech miesiącach, gdy już wiedziałam, że chcę zostać w tym kraju.” Oczywiście, nie wszędzie pójdzie nam tak łatwo. Przekonała się o tym Joanna Rutko ( “Szwajcaria ma cztery języki urzędowe: niemiecki, którym posługuje się ponad 60% społeczeństwa, francuski (22,8%), włoski (8,4%) i retoromański (0,6%). Niemiecki, jako najpopularniejszy, sprawia najwięcej problemów. Nie wystarczy język wyuczony w polskiej szkole. Praktycznie każda wioska posługuje się swoim własnym dialektem. W dużych miastach, korporacjach i biznesach turystycznych można porozumiewać się w języku angielskim. Ale jeśli nie pracujesz w międzynarodowej firmie, branży IT czy hotelu, trudno będzie znaleźć zatrudnienie, nie znając podstaw języka kantonalnego.” Są całe regiony świata, gdzie angielski na niewiele się przyda. “W Kolumbii, podobnie jak w całej Ameryce Łacińskiej, językiem, który po prostu trzeba znać, jest hiszpański” – mówi Jadźka Matelska. “Nawet w portugalskojęzycznej Brazylii prędzej porozumiemy się po hiszpańsku niż np. po angielsku. Co prawda słynny latynoski temperament czasem przychodzi z pomocą i aby się dogadać wystarczy mowa ciała plus dobre chęci, jednak bez znajomości hiszpańskiego umyka nam wiele. Bardzo trudno też w takiej sytuacji znaleźć pracę czy porozumieć się w urzędzie imigracyjnym.” Mocno turystyczne kraje, jak Turcja, również sprawiają problemy, co potwierdza Ilona Güllü ( “Jeśli chcesz zatrzymać się w Turcji na dłużej, nauka lokalnego języka to podstawa. Nawet w kosmopolitycznym Stambule nie można brać za pewnik znajomości języka angielskiego u miejscowych.” Siła poliglotek Czasem jednak nie chodzi tylko o przetrwanie. Znajomość języka lokalnego, choć nie jest obowiązkowa, przełamuje lody, otwiera wiele niewidzialnych drzwi i pomaga poczuć się pewniej w różnych sytuacjach. “Mimo iż angielski zupełnie wystarcza mi, aby swobodnie żyć i wszystko załatwić, to jednak nie wyobrażam sobie nie posługiwać się językiem kraju, w którym mieszkam” – opowiada Ania Maślanka. “Chociaż w tej chwili posługuję się norweskim całkiem nieźle, to gdy szukam pracy zaniżam swój poziom. Dlaczego? Otóż w gastronomii zazwyczaj angielski zupełnie wystarcza, gdyż większość kucharzy to imigranci, niewielu z moich współpracowników pochodzi z Norwegii. A jeśli przyznam się, że coś tam umiem, to mogę zostać zastrzelona przez potencjalnego szefa lokalnym dialektem (których w Norwegii jest bardzo wiele), z którego nie zrozumiem nic. Lepiej zatem pokazać się z lepszej strony, niż zbłaźnić. Z takim podejściem wiąże się jeszcze jedna zabawna rzecz. Przed laty mieszkałam w Finlandii i opanowałam język całkiem nieźle. W zeszłym roku wróciłam tam na parę miesięcy. Zapomniałam już, jak się wysłowić, ale nadal dużo rozumiałam. Swoim zwyczajem też nie przyznałam się do tego na początku. No i w ten sposób zdemaskowałam obrabianie mi zadu w mojej obecności. Wyobraźcie sobie minę delikwenta, który tyradę na mój temat zakończył “ta Polka i tak nie rozumie”, a ja odpowiedziałam mu po fińsku, że skoro nie rozumiem, to może zechce przetłumaczyć na angielski.” Podobne podejście wyznaje Ania Bittner ( “Jestem przekonana, że dostęp do kultury i dogłębnego poznania kraju prowadzi przez język – dlatego nie wyobrażam sobie nie uczyć się języka kraju, w którym mieszkam. W Portugalii można żyć z angielskim, znam mnóstwo takich osób. Ale co to za życie! Na skraju społeczeństwa, bazując na tym, co przetłumaczą liczne angielskie stowarzyszenia emigranckie.” Język, ale właściwie jaki? No dobrze, skoro mamy już dobre chęci i zapał do nauki, pojawia się pytanie… jakiego języka naprawdę warto się nauczyć? Okazuje się bowiem, że nie zawsze najbardziej przydatny jest język urzędowy danego kraju. “Przyjeżdżając do Egiptu, podstawowe pytanie jakie należy sobie zadać w kwestii nauki języka, to do czego nam on będzie potrzebny” – opowiada Magda Fou ( “Mimo że oficjalnym językiem jest język arabski, tak naprawdę na co dzień nikt się nim nie posługuje. Do codziennej komunikacji najlepiej od razu zacząć uczyć się dialektu egipskiego. A ponieważ dialekty żyją własnym życiem i są to języki bardziej mówione niż pisane, to znalezienie materiałów do nauki jest wielkim wyzwaniem.” W niektórych krajach sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana, np. na Wyspach Zielonego Przylądka (Cabo Verde), gdzie mieszka Emilia Wojciechowska ( Cabo Verde to archipelag dziewięciu wysp rozsianych po Atlantyku i należy do grupy PALOP – państw afrykańskich, w których językiem oficjalnym jest język portugalski, ze względu na historię kolonizacji. Przeprowadzając się na Wyspy Zielonego Przylądka, mówiłam po portugalsku – może nie superpłynnie, ale na pewno komunikatywnie. Jakież zatem było moje zaskoczenie, kiedy już w pierwszych dniach odkryłam, że ten portugalski jest… jakiś inny. I że oni mnie rozumieją, ale ja ich nie do końca! Okazało się bowiem, że i owszem – portugalski jest językiem „oficjalnym”, ale na ulicach króluje kreolski! I bynajmniej na tym nie koniec było moich zaskoczeń! Pierwszą wyspą, na jakiej mieszkałam, była wyspa Santiago. I jeszcze kiedy nie wiedziałam, że zagrzeję tu miejsce na dłużej, wybrałam się w podróż po archipelagu. Podczas tej pierwszej podróży odwiedziłam wyspy Sal, São Nicolau, São Vicente i Santo Antão. Mieszkałam już wtedy kilka miesięcy na Santiago i podłapałam kreolski, więc dumna z siebie, do każdej napotkanej osoby mówiłam, a jakże, po kreolsku! Dogadać się dogadałam, ale… im dalej od Santiago, tym gorzej mi szło. A jak wysiadłam na wyspie Santo Antão, to już zupełnie się załamałam. I tak odkryłam, że zdanie, którego dziś sama często używam do opisania Cabo Verde – „małe, ale różnorodne”, dotyczy także języka. Każda wyspa mówi innym kreolskim. Są nawet różnice w obrębie danej wyspy! I dzięki temu nauka tego języka to dla mnie nadal wielka przygoda, mimo dziewięciu lat na Cabo Verde!” Zaskoczenie może spotkać nawet w krajach angielskojęzycznych, jak mówi Agnieszka Ramian ( “Mamy angielski amerykański, angielski brytyjski i… angielski szkocki! Kiedy drugiego dnia po przyjeździe na obczyznę postanowiłam przetestować moje umiejętności językowe, czułam się pewnie. Przecież wszystko umiem – matura ustna na maksa i piąteczki w dzienniku same się nie zrobiły. Nie chciałam rzucać się od razu na głęboką wodę, więc zaczęłam delikatnie, od podstawowych rozmówek, pytań o kierunki i którędy do celu. Starannie wyselekcjonowanego tubylca zagadnęłam, gdzie znajdę najbliższą bibliotekę. Zrozumiał mnie bez problemu, ochoczo rzucił się do pomocy, bo taki naród. Z jego ust wydobył się jakiś niezidentyfikowany bełkot, ciąg słów, które brzmiały znajomo, ale ich nie rozumiałam. Gdyby nie wyciągnął ręki, aby jednocześnie wskazać mi budynek, którego szukałam, nie wyniosłabym nic z tej interakcji. Szkocki akcent zmienił angielski w obcy język. Osłuchiwałam się przez wiele miesięcy.” Nauka z miłości? Względy praktyczne to jedna sprawa, ale niektóre z nas podejmują naukę języków bardzo nietypowych czy wręcz wymierających, z pasji i zafascynowania daną kulturą bądź regionem. “Nigdy nie sądziłam, że nauczę się któregoś z języków serbołużyckich. Przypadek sprawił jednak, że przed ponad dziesięciu laty, jeszcze jako doktorantka, trafiłam na Łużyce, a obecnie od ponad roku mieszkam w Chociebużu (dolnołuż. Chóśebuz, niem. Cottbus), zwanym stolicą Dolnych Łużyc” – opowiada Justyna Michniuk. “Wielu ludzi pyta mnie, po co w ogóle uczyć się języka dolnołużyckiego, którym mówi dziś może maksymalnie tysiąc osób, a zna go biernie około Siedmiu tysięcy. Mogłabym przecież postawić na bardziej modne języki obce. Taki punkt widzenia mnie nie przekonuje, od dziecka bowiem fascynowało mnie wszystko, co inne, nieznane i troszkę tajemnicze. Tak też jest z językiem dolnołużyckim. Nie bez znaczenia jest oczywiście fakt, że mój luby jest oryginalnym i co najważniejsze świadomym Serbołużyczaninem. Od początku porozumiewaliśmy się w dziwny sposób tzn. każde mówi w swoim języku. W naszym domu nie słychać więc niemieckiego, chociaż oboje używamy go naturalnie w pracy, w urzędach itp. Rozbrzmiewa za to polski, górnołużycki i dolnołużycki. Ze znajomymi i przyjaciółmi rodziny znającymi dolnołużycki mówię w tym języku. Oczywiście wciąż popełniam błędy, jednak staram się ciągle doskonalić w tym, znajdującym się na czerwonej liście języków wymierających, języku słowiańskim, w którego brzmieniu od dawna jestem zakochana.” Może więc, aby naprawdę poznać jakiś kraj, trzeba pokochać jego język? Czasem działa to też w drugą stronę, jak twierdzi Natalia Wojas ( “W Rosji, dokąd przywiodły mnie losy, znajomość rosyjskiego jest obowiązkowa! To prawda, że w kontaktach z firmami współpracującymi z zagranicą, spokojnie można stosować angielski. Ale czy będzie to podstawą prawdziwego, długotrwałego biznesu? Śmiem wątpić. A już na pewno bez znajomości mowy Puszkina nie otarłabym się o słynną rosyjską duszę… Jestem z pokolenia, które miało rosyjski jeszcze w podstawówce, jeździłam wielokrotnie do Rosji, poradziłam sobie w Mołdawii. Jednak w Moskwie z rozpaczą stwierdziłam, że w zasadzie… nie znam rosyjskiego. Znajomość języka to nie tylko słówka, gramatyka i wymowa, ale też bardzo ważny kod kulturowy i znajomość realiów kraju. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że żeby dobrze mówić po rosyjsku, trzeba Rosję pokochać.” O swoich doświadczeniach opowiedziały: Jadźka Matelska (Malezja / Kolumbia, Ania Maślanka (Norwegia) Joanna Rutko (Szwajcaria, Ilona Güllü (Turcja, Ania Bittner (Portugalia, Magda Fou (Egipt, Emilia Wojciechowska (Wyspy Zielonego Przylądka, Agnieszka Ramian (Szkocja, Justyna Michniuk (Niemcy) Natalia Wojas (Mołdawia / Rosja, Całość zebrała i zredagowała: Jadźka Matelska
Domy chętnie budujemy w tzw. sypialniach większych aglomeracji, a to sprawia, że bez własnego samochodu oraz prawa jazdy, trudno będzie Ci gdziekolwiek dojechać. Decydując o tym, co lepsze, dom czy mieszkanie musisz pamiętać jeszcze o prowadzonym trybie życia. Jeśli często korzystasz z oferty okolicznych kawiarni czy restauracji
fot. Adobe Stock, Scott Griessel W domu opieki społecznej w Wiesbaden, gdzie pracowałam przez trzy lata, nasłuchałam się takich opowieści o ludzkich nieszczęściach, że po powrocie do swojej klitki nie mogłam zasnąć. Mieszkali tam przeważnie starzy ludzie, więc można powiedzieć, że był to dom starców – starców wyrzuconych z domu przez synów, synowe, córki, mężów, wnuków… Czasem nie mogłam spać Wtedy otwierałam album ze zdjęciami, by zapomnieć o tragediach innych i nacieszyć się własnym szczęściem. Mój syn, Marcin, przysyłał mi zdjęcia, abym mogła brać udział w życiu rodziny, choć jestem tak daleko. Ślub, narodziny mojej wnuczki Isi, potem wnuka Karolka. Pierwsze kroki dzieci, przedszkole, szkoła. Wreszcie cel – zakup ziemi, pierwsze fundamenty, piętro, dach. Piętnaście lat. Piętnaście lat na obczyźnie, na służbie u innych ludzi, pracy w szpitalach jako salowa, w domach opieki społecznej. Vera, moja pracodawczyni z agencji wynajmu opiekunek, dziwiła się. – Irma, nie rozumiem. Rzuciłaś całe swoje życie, pracę sklepowej po to, by tu podcierać tyłki, szorować zasyfiałe kuchenki i mieszkać w zimnej wilgotnej norze. Po co to? – Żeby wreszcie mieć swoje miejsce na ziemi. Za pensję sklepowej w Polsce tego nie osiągnę. Tu za podcieranie tyłków tak – odpowiadałam. Nie rozumiała. Ona zawsze miała dom, dostatnie życie. Kochających rodziców, kanapki do szkoły, wakacje nad morzem. Ja miałam tylko dom dziecka. Byłam podrzutkiem zostawionym na progu kościoła. Ledwo przeżyłam. Nigdy nie znalazłam rodziny zastępczej. Nikt mnie nie lubił, hołubił. Pewnie dlatego, że byłam zbyt dzika, nieufna, nieprzystępna. Ale nikt nigdy nie nauczył mnie łagodności, dotyku, czułości. Nikt mnie nie kochał – jak ja miałam kochać kogokolwiek? I zawsze, od dzieciństwa, marzyłam tylko o jednym – własnym domu. Piętrowym, z jasną kuchnią, i ogrodem, w którym będą drzewa owocowe i kwiaty. I huśtawka. Ale jak miałam zdobyć ten dom, kiedy z pensji sklepowej ledwie starczało mi na jedzenie? Pracowałam w sklepiku w niewielkim miasteczku, 20 kilometrów od domu dziecka, z którego wyszłam, ukończywszy 18 rok życia. Wyszłam z jedną walizką i zwitkiem pieniędzy, które starczyły na miesiąc. Od gminy dostałam pokój, za który płaciłam grosze, i pracę. Najpierw sprzątałam urząd gminy, a gdy skończyłam kurs rachunkowości – zostałam sprzedawczynią. I to był szczyt mojej kariery. Nie byłam ładna ani specjalnie inteligentna. Za to byłam zacięta i pracowita. Lecz nawet gdybym przenosiła skrzynki z owocami czy chlebem 24 godziny na dobę, to nie dorobiłabym się nawet marnej chałupy, nie mówiąc o murowanym domu. Dlatego wyszłam za Stefana. Miał wtedy 58 lat, ja 28. Był łagodny, dobry i chyba mnie kochał. Problem w tym, że był niezaradny życiowo i jak dostał po dziadkach chałupę na skraju miasteczka – tak w tej chałupie żył. Ale własna chałupa to coś więcej niż wynajęty pokoik przy rodzinie. Chałupa była w ruinie – dwuizbowa, z kuchnią opalaną drewnem i kamienną podłogą. Kibel na dworze pełen pająków i studnia z pompą. Rozpacz. Przez wiele lat próbowałam z tego wykroić coś na kształt domu. Firanki w oknach, serweta na stole, pościel wietrzona na podwórzu. Ale na coś więcej zawsze brakowało pieniędzy. Zwłaszcza że urodził się nam syn. Pewnego dnia mój mąż położył się spać, i już się nie obudził. Pamiętam, kiedy nad ranem poczułam, że coś przydusza mój brzuch – to było jego ramię. Często przytulał mnie we śnie, a ja chyba to lubiłam. Tym razem jednak ramię było wyjątkowo ciężkie i bezwładne. I zimne. Przez długą chwilę leżałam nieruchomo, z ręką trupa na brzuchu, przepełniona żalem. Bo nigdy mu nie powiedziałam, że czułam do niego coś więcej niż wdzięczność, że mnie zauważył, pokochał i dał dom. Że powoli oswoił mnie, nauczył radości z dotyku, przytulania, że z dzikiego zwierzątka zrobił kobietę. Leżałam i bezgłośnie płakałam z żalu, poczucia winy, i strachu. Marcin miał wtedy 10 lat, zostałam sama Przez kolejne osiem lat starałam się przeżyć. Przy zdrowych zmysłach trzymało mnie tylko marzenie o prawdziwym domu. Za płotem był kawałek ziemi, działka budowlana z drzewami owocowymi. Ale żeby ją zdobyć, musiałam mieć więcej pieniędzy. Ludzie z miasteczka wyjeżdżali czasem do pracy za granicę i przywozili pieniądze, za które się budowali. Dlaczego ja nie mogłam? Mogłam. Przygotowałam się – nauczyłam podstaw niemieckiego, dowiedziałam się co i jak, i gdy Marcin skończył 18 lat, powiedziałam: – Jadę do Niemiec do pracy. Mam załatwione miejsce opiekunki u pewnej starszej osoby. Ty jesteś po technikum, masz zawód, zaczepiłeś się w warsztacie, więc z głodu nie umrzesz. Będę przysyłała ci pieniądze, a ty masz kupić tę działkę, a potem, kiedy pieniędzy się uzbiera, zbudujesz dom. Dla siebie i dla mnie. Wrócę, kiedy dom będzie gotowy. Tak? – Tak – odparł mój syn, moja duma. – Kiedy kupisz działkę, prześlesz mi odpis aktu własności, żebym wiedziała, że zrobiliśmy pierwszy krok do naszego marzenia. Za płotem stała chałupa Stefana… Syn przytulił mnie. Był wyższy ode mnie, silny. Zawsze był dobry, rozsądny, mądry. Nie dostałam od życia wiele darów, ale Marcin wynagradzał mi wszystko. I Stefan – ale o tym przekonałam się zbyt późno. Wyjechałam z Polski i przez kolejne 15 lat pracowałam jak maszyna. Wydawałam tylko na jedzenie, na opłaty, i, jeśli nie miałam wyjścia, na lekarstwa. Może to przesada, ale sama wyrwałam sobie trzy zęby, gdy zaczęły boleć. Nie miałam ubezpieczenia, a dentyści w Niemczech są strasznie drodzy. Na szczęście los podarował mi skarb najcenniejszy – końskie zdrowie. Rok po wyjeździe uzbierałam tyle pieniędzy, że syn mógł kupić działkę. Przysłał mi ksero aktu kupna – oprawiłam go i powiesiłam nad łóżkiem, by wspierał mnie, dodawał sił. Musiałam zbierać dalej, na dom Przez te 15 lat co miesiąc dostawałam od Marcina list ze zdjęciem. Zdjęcia narzeczonej, żony, dzieci, wykopu pod fundamenty, cegły… Wysyłałam pieniądze i widziałam, jak moje marzenie nabiera kształtów. Myślałam, że będzie to szybciej, ale kurs marki do złotówki, potem euro, zmieniał się na mniej dla mnie korzystny, ceny rosły. Aż w końcu nadszedł czas powrotu. Dom był niemal gotowy. Co prawda Marcin jeszcze namawiał, bym została rok, żeby go ocieplić, ale nie mogłam wytrzymać. Starość zaczynała się zbliżać wielkimi krokami i chciałam trochę pomieszkać we własnym domu. Spakowałam więc walizkę i wróciłam. Napisałam synowi, kiedy będę, ale nie czekał na mnie na dworcu. Pomyślałam, że może list nie dotarł. Kiedy doszłam do mojego domu, i zobaczyłam go w naturze, niemal zemdlałam. Był piękny. Piękniejszy niż na zdjęciach. Całkowicie wykończony. Zamieszkany. W oknach powiewały firanki, w ogrodzie były jabłonie i śliwy. I huśtawka. Na której huśtała się moja ośmioletnia wnuczka. – Isia! – zawołałam. Dziewczynka spojrzała na mnie, zeszła z huśtawki i podeszła do furtki. – Otwórz – powiedziałam, czując, że wzruszenie odbiera mi dech. – Pani do mamy? – To ja, kochanie, twoja babcia. Po minie dziewczynki widziałam, że jest zdezorientowana i zalękniona. – Tata nie pokazywał ci zdjęć? – zdziwiłam się. – Przyjechałam z Niemiec. Isia odwróciła się na pięcie i pobiegła do domu, krzycząc: – Mama, mama! Na werandę przed dom wyszła moja synowa, Alinka. Widziałam ją na kilku zdjęciach – jak trzyma dzieci, wychodzi ze sklepu… – Słucham panią? – Nie znamy się osobiście, ale pewnie Marcin pokazywał moje zdjęcia. To ja, Irmina, mama Marcina. Alina chwilę milczała. – Pani jest matką Marcina? – zapytała wolno i cicho. To było dziwne... Serce nagle zaczęło mi nieprzyjemnie bić w piersi. – Tak. Ale dlaczego mówisz w ten sposób o swoim mężu? – Mężu? – patrzyła na mnie z osłupieniem, a potem nagle uniosła dłoń do ust. – O Boże, co za drań… Poczułam, jak ogarnia mnie słabość. Nie, jeszcze wtedy rozumem nie pojmowałam, co się stało, lecz moja podświadomość, intuicja już wiedziała. Okłamał mnie. Mój syn mnie okłamał. Tak, kupił działkę, ale dwa lata później sprzedał ją Alinie i jej mężowi. Sam żył za pieniądze przysyłane przeze mnie. Rzucił pracę w warsztacie, kupował sobie ciuchy, motor, jeździł na dziewczyny. I fotografował rosnący dom, który budowali sąsiedzi. Fotografował Alinę z dziećmi i same dzieci. I zdjęcia przysyłał mnie. Wyjechał z miasteczka trzy lata wcześniej – kiedy dom był już skończony, ale jeszcze prawie w stanie surowym. Przypomniałam sobie – wtedy zaczęły się problemy, pisał, że prace się opóźniają, że potrzebuje więcej pieniędzy, bo wymiana jest niekorzystna. Brałam dodatkowe zlecenia, niemal nie spałam, marnie jadłam, byle wysłać mu pieniądze na belki, na cement. Mój Boże… A on skądś wysyłał już nieaktualne zdjęcia domu… I bawił się. Stara chałupa wciąż stała obok domu sąsiadów – zaniedbana, niemal waląca się. Mieszkam w niej do dzisiaj. Pracuję jako pomywaczka i baba do wszystkiego w domu dziecka, tym samym, w którym się wychowałam, dorabiam, sprzątając w przychodni… Mój syn gdzieś zniknął, na koncie w banku nie ma ani grosza. Niedługo może dostanę trochę z niemieckiej emerytury, bo na polską to nie mam co liczyć. A wtedy może będzie mnie stać… nie, nie na własny dom. Na dom opieki, dom starców. Czytaj także:„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę” Wysokie zarobki, idylliczne krajobrazy zachęcają do obrania tego kierunku. W tym kraju główną metodą poszukiwania pracy jest korzystnie z sieci poleceń. Szwecja – w znalezieniu pracy pomagają publiczne służby zatrudnienia, EURES, agencje, jednak podobnie jak w Szwajcarii bardzo ważne są kontakty osobiste. Wpis ten powstał w ramach jesiennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie. Członkinie klubu piszą, do czego nie mogą się przyzwyczaić w krajach, w których mieszkają. Ja piszę oczywiście o Australii. Od wielu z Was słyszę: ale Ci zazdroszczę tej Australii. Przyznaję, uwielbiam Australię i tutaj powoli układam sobie życie, ale też jest kilka rzeczy, które mnie wkurzają i jeszcze się do nich nie przyzwyczaiłam. Ale kto wie, może kiedyś: 1. Australia jest odizolowana od reszty świata. Daleko i drogo do Polski. Sam przelot w jedną stronę zajmuje ponad 24 h, jeśli uda się kupić bilet z dobrymi przesiadkami. Mój najkrótszy lot liczył 31 godziny. O wypadach do innego kraju na weekend możemy zapomnieć. Z tyloma kilometrami wiąże się brak częstych możliwości odwiedzin rodziny i znajomych w Polsce. 2. Szybko robi się ciemno! W Brisbane zimą robi się ciemno około 16-17, a latem już około Jak widzę gwiazdy na niebie, włącza mi się opcja spania. Z trudem udaje mi się dotrwać do W Sydney i Melbourne następuje zmiana czasu, więc latem słońca zachodzi tam trochę później. Tęsknię za długimi letnimi wieczorami. 3. Rodzina i znajomi. Takie długie i ciemne wieczory czasem skłaniają do refleksji. Niestety rodziny i przyjaciół nie da się zastąpić. Mam oczywiście znajomych, ale nie znamy się od 20 lat jak stare konie. Czasem serce płacze, że nie mogę być w Polsce z rodziną na święta albo omija mnie kolejne ważne wydarzenie lub impreza. 4. Kocham i love. Słowo kocham jest tu często używane. Do rodziny, znajomych, ludzi na ulicy. Myslę, że z grzeczności, bo chyba nie można każdego kochać? Dla mnie to nadużywanie tak pięknego i mocnego słowa. Czuję się niezręcznie, jak osoby, które znam od niedawna, mówią mi na pożegnanie, że mnie kochają. 5. Brak spontaniczności. Wydaje mi się, że Australijczycy lubią planować i przez to brakuje im spontaniczności. W środę piszę znajomych sms, czy chcą się spotkać na weekend to piszą, że chętnie, ale nie w ten weekend bo już mają plany. Piszę ok, następny? Też nie. W sumie do końca miesiąca już są zajęci. 6. Gorące święta. Nic dodać nic ująć. Nawet piosenki o bałwanie i śniegu nie mają sensu w 40 stopniowym upale. 7. Chorobowe. W więkoszości firm przysługuje Ci 10 dni chorobowego. Jak jesteś dłużej chory i nie masz uzbieranych godzin (bo w niektórych firmach trzeba uzbierać godziny) to nie dostaniesz wypłaty za te dni. A do tego, panadol wydaje się być lekiem na wszystko. 8. Filmy w kinie. Nie ma w czym przebierać – chodzi o ilość i jakość. 9. Sklepy są szybko zamykane. Około 17-18 pocałujemy klamkę w sklepach. Jeden dzień w tygodniu sklepy są otwarte do tzw. late night shopping. Super sprawa dla sprzedawców, którzy wieczory mogą spędzać w domu, ale gorzej dla tych, którzy pracują do późna i na zakupy mogą wybrać się dopiero wieczorem. Ale zawsze zostają weekendy. 10. Wilgotność w Brisbane latem – słońce parzy i jest gorąco – to jakoś zniosę. Ale tego, że po wyjściu z domu lub pomieszczenia klimatyzowanego człowiek od razu się poci jakby przebiegł maraton nie znoszę! Australia jest cudownym krajem, ale też ma swoje mniejsze lub większe wady. W końcu nie ma kraju idealnego. Ten tekst powstał w ramach jesiennego projektu Klubu Polki na Obczyźnie. 24 Dzięki, że zaglądasz na bloga. Jeśli spodobał Ci się wpis, nie wahaj się zostawić po sobie śladu w postaci komentarza lub polecenia tekstu przez kliknięcie serduszka. Każdy pozytywny sygnał od czytelników motywuje mnie do dalszego pisania bloga. - Karolina Niezbędną formalnością, by mieszkać i pracować w Holandii jest zakup holenderskiego ubezpieczenia zdrowotnego. Jest to wymagane nawet w przypadkach, gdy na stałe nie mieszka się w Holandii a jedynie pracuje i płaci się tam podatki. Wyjątkiem są osoby, które mają poświadczony w ZUS formularz A1, czyli np. osoby zatrudnione przez
Czy warto być emigrantem? Rozprawka | wypracowanie Sprawa emigracji jest niezwykle aktualna w naszych czasach – w końcu setki tysięcy naszych rodaków opuszczają Polskę i udają się do innych krajów w poszukiwaniu pracy, lepszego życia, a czasem przygody. Każdy z nas stanie w końcu przed pokusą zamieszkania w innym państwie, stąd wszyscy musimy zadać sobie pytanie „czy warto być emigrantem”. Zagadnienie to jest bardzo skomplikowane, wymienić można wiele argumentów za i przeciw – trzeba też unikać zbyt jednoznacznych opinii, bo łatwo możemy kogoś skrzywdzić pochopną wypowiedzią. Emigracja wiążę się z porzuceniem miejsc, które znamy i – bardzo często – ludzi, których kochamy. Wprawdzie dzisiejsi emigranci zarobkowi mogą wracać w swoje rodzinne strony, na przykład na wakacje, ale chyba każdy przyzna, że to nie to samo. W końcu kiedyś mogli cały czas cieszyć się urokami swoich miejscowości, a po wyprowadzce są tam najwyżej gośćmi. Tęsknota za rodzinnymi okolicami nie opuszcza emigrantów nigdy – chyba każdy słyszał, czy to na żywo, czy w telewizji, wspomnienia osoby, która spędziła w „drugiej ojczyźnie” pół wieku albo i dłużej, a i tak ze łzami w oczach opowiada o drzewach, rosnących w jej rodzinnej wsi. Oprócz porzucenia ukochanych miejsc, emigrant musi rozstać się z rodziną – zazwyczaj najbliżsi jadą w nieznane razem z nim, ale niemal zawsze ktoś drogi jego sercu nie może udać się w drogę. A rozmowy przez telefon, czy internetowe komunikatory nie są w stanie zastąpić przebywania razem z ukochanymi. Wiele osób twierdzi, że emigracja pozwala poznać nowe kraje, ludzi i środowiska. Trudno z tym dyskutować – z pewnością zamieszkanie w nowym miejscu jest niezwykle rozwijającym przeżyciem. Z drugiej strony można jednak zwrócić uwagę, iż w naszych czasach, czasach Unii Europejskiej, tanich linii lotniczych i międzynarodowych programów wymiany uczniów i studentów, nie ma konieczności zostawiać na zawsze swojej ojczyzny, by zwiedzić inne państwa. Na pytanie, czy warto być emigrantem, każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Według mnie – nie warto. Wszystkie zalety, jakie daje emigracja bledną przy wadach, jakie ze sobą niesie. Uważam, ze powinniśmy żyć i pracować w rodzinnych stronach, by przekazać kolejnym pokoleniom dziedzictwo, jakie nam zostawili nasi przodkowie. Jednocześnie nie wolno potępiać ludzi, którzy decydują się na emigrację – często bowiem do takiej decyzji wiodą ich bardzo ciężkie warunki materialne. Wiele osób decyduje się też opuścić swoją ojczyznę, ponieważ w rodzimych stronach spotykają się z prześladowaniami, z powodu swojego koloru skóry, religii lub przekonań politycznych. Rozwiń więcej
Pod względem cen zdecydowanie tańszą opcją są Ząbki. Ceny za mkw zaczynają się tu już od 4 400 zł, mowa oczywiście o nowych mieszkaniach. W Warszawie koszt ten oscyluje w granicach 6 000-15 000 zł. Stąd wiele osób decyduje się na okoliczne miejscowości, które są świetnie skomunikowane ze stolicą. Który z bohaterów lektury obowiązkowej w swoim życiu kierował się zdrowym rozsądkiem? Uzasadnij swoją wypowiedź dwoma argumentami 5ehtq.
  • k1xdatyb1k.pages.dev/273
  • k1xdatyb1k.pages.dev/15
  • k1xdatyb1k.pages.dev/85
  • k1xdatyb1k.pages.dev/157
  • k1xdatyb1k.pages.dev/22
  • k1xdatyb1k.pages.dev/250
  • k1xdatyb1k.pages.dev/105
  • k1xdatyb1k.pages.dev/234
  • k1xdatyb1k.pages.dev/365
  • czy warto mieszkać i pracować na obczyźnie